Do Wellington postanowiliśmy wybrać się z dwóch powodów. Po pierwsze - bo to stolica, a my zawsze staramy się o takową zahaczyć, zgodnie z zasadą "nie byłeś w stolicy - nie poznałeś kraju, w którym byłeś". Nie jest to oczywiście żelazna zasada, ale staramy się jej przestrzegać. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, że (w tym konkretnym przypadku) miasto leżące na 41° szerokości geograficznej południowej jest najdalej na południe wysuniętą stolicą świata. Drugi powód to chęć odwiedzenia wspaniałych stołecznych muzeów (na czele z Te Papa), z których Wellington słynie (choć do zagorzałych zwolenników tego typu atrakcji z całą pewnością nie należymy).
Trzecim najczęstszym powodem odwiedzin miasta jest fakt, że to właśnie stąd wypływają promy na Wyspę Południową, która, wedle zasłyszanych przez nas w Nowej Zelandii opinii, jest ponoć najpiękniejszą częścią kraju kiwi, choć nam - zauroczonym Wyspą Północną - trudno sobie nawet wyobrazić, że gdzieś może być jeszcze piękniej. Niestety, w naszym przypadku, Wellington było ostatnim przystankiem podróży po tym cudownym kraju. Plany odwiedzenia Wyspy Południowej musieliśmy odłożyć na przyszłość.
Nowa Zelandia leży na granicy dwóch płyt tektonicznych: Australijskiej i Pacyficznej (bardzo długo naukowcy uważali, że Nowa Zelandia jest częścią Płyty Australijskiej, jednak najnowsze badania sugerują, że jest ona fragmentem innej płyty, która zniknęła pod powierzchnią oceanu w zamierzchłej przeszłości; potwierdzeniem tej teorii ma być fakt, że warstwy kory kontynentalnej wokół Nowej Zelandii są wyraźnie odcięte od skał Płyty Australijskiej, a także to, że grubość kory i struktura jej skał powstałe w ciągu ostatnich 80-90 milionów lat znacznie różnią się od tego, jak zbudowane są warstwy Australii, powstałe w tym samym czasie). Ciągłe tarcie krawędzi tych płyt jest przyczyną bardzo częstych trzęsień ziemi w Nowej Zelandii i na obszarze otaczających ją mórz i oceanów. A okolice Wellington wyróżniają się wyjątkowo dużą aktywnością sejsmiczną, nawet zważywszy na nowozelandzkie standardy w tym zakresie.
Dlaczego o tym piszę? Wybieramy się w te rejony skuszeni pięknem nowozelandzkiej przyrody, chcąc rozkoszować się widokiem wulkanów i gejzerów, kąpielą w gorących źródłach. Zapominamy jednak, że geologia czy tektonika to nauki, które od czasu do czasu pokazują nam również swoje ciemniejsze oblicze. Taka sytuacja wydarzyła się w nocy z 13 na 14 listopada 2016 roku, a więc w kilka godzin po naszym przybyciu do Wellington z nadmorskiego Napier.
Trzęsienie ziemi o sile - wg różnych źródeł - od 7,4 do 7,8 stopni w skali Richtera, którego epicentrum znajdowało się około 90 kilometrów na północny wschód od miejscowości Christchurch oraz kilka następujących po nim wstrząsów wtórnych, nie poczyniły zbyt wielkich szkód w samej stolicy. Spowodowały jednak, że w poniedziałkowy poranek (i nie tylko) wiele miejsc pozostało zamkniętych, w tym również stołeczne muzea, co pokrzyżowało nasze plany wizyty min. w Muzeum Narodowym Nowej Zelandii - Te Papa Tongarewa, wg niektórych jednym z najciekawszych muzeów na świecie.
Spacerując następnego dnia rano po Wellington i widząc miasto prawie nietknięte skutkami kataklizmu, przyszły mi do głowy słowa często powtarzane przez Nepalczyków, a zasłyszane przez nas dwa i pół roku wcześniej, wiosną 2015 roku, w Katmandu, tuż po trzęsieniu o zbliżonej magnitudzie: "to nie trzęsienie zabija ludzi, tylko źle zbudowane budynki". Wówczas śmierć poniosło około 9 tysięcy osób...
Według sejsmologów z lokalnego instytutu GeoNet, wskutek trzęsienia, dwie główne wyspy wchodzące w skład Nowej Zelandii - Północna i Południowa, zbliżyły się do siebie o ponad 2 metry, a samo Wellington zostało przesunięte 6 cm na północ.
Noc z 13. na 14. listopada, tuż po trzęsieniu ziemi. Przed naszym hotelem w Wellington
Poniedziałek rano - parę godzin po trzęsieniu...
Pozostał tylko spacer po mieście, z którego galerię zamieszczamy poniżej. Zaczynamy od okolic portu...
Te Papa Tongarewa - Museum of New Zealand
Teatr Circa w budynku dawnych biur portowych (Westport Chambers)
Port Wellington w pełnej krasie
Kierując się na północny-zachód docieramy do...
...Civic Square z charakterystycznymi metalowymi palmami
Na północ od centrum, w okolicach kolejowego dworca głównego, natrafiamy na kilka ciekawych budowli...
...pierwszą z nich są Old Government Buildings. Stare, powstałe w 1876 roku, budynki rządowe to druga największa na świecie budowla drewniana...
...tuż obok dumnie pręży się jeden z symboli Wellington - The Beehive (czyli pszczeli ul) - rotunda mieszcząca biura rządowe...
...oraz zbudowana z czerwonej cegły w 1916 roku prywatna rezydencja Alexandra Turnbulla, czyli zabytkowy Turnbull House...
...po kilkuminutowym spacerze docieramy do Old St Paul's - niewielkiej neogotyckiej katedry św. Pawła z 1866 roku (w całości wykonanej z drewna) w otoczeniu drzew pohutukawa. Kościółek ma piękne wnętrza, niestety, ze względu na wczorajsze trzęsienie, nam nie było dane ich zobaczyć...
Jeśli ktoś od podziwiania zabytków woli naturę, zapraszam na spacer po Wellington Botanic Gardens.
Najszybciej i najwygodniej dostaniemy się tam, korzystając z innej atrakcji stolicy Nowej Zelandii - Wellington Cable Car, którego dolna stacja mieści się przy Lambton Quay.
Pomysłodawcą kolejki był miejscowy biznesmen, Martin Kennedy, zaś autorem projektu - James Fulton. Jej budowę rozpoczęto w 1899 roku, a uroczyste otwarcie miało miejsce 22 lutego 1902 roku. W pierwszy weekend działalności z jej uroków skorzystało ponad 4000 osób. Już w 1904 roku zwiększono pojemność pojazdów, a przy górnej stacji wybudowano herbaciarnię. W 1933 roku dotychczasowy napęd parowy zastąpiła energia elektryczna, zaś w 1978 roku wciąż funkcjonujący oryginalny system został zastąpiony nowym, produkcji szwajcarskiej, który działa po dziś dzień.
Według miejscowych, nie ma lepszego sposobu na poznanie uroków Wellington, niż odbycie tej krótkiej historycznej podróży z serca Lambton Quay, przez wzgórza domów szeregowych Kelburn do punktu widokowego wysoko nad miastem, który mieści się tuż obok górnej stacji, podobnie jak i muzeum kolejki szynowo-linowej oraz główne wejście do ogrodu botanicznego...
Ponownie korzystamy z uroków kolejki i udajemy się z powrotem do centrum, aby kontynuować spacer po mieście.
Wellington to interesujące miasto z ciekawą przeszłością. Jednym z jej elementów jest historia (w Polsce) mało znana, choć dotyczy polskich dzieci z Pahiatua.
W latach 1939-1941, w ramach deportacji, w głąb Związku Sowieckiego wywieziono 1,7 mln obywateli polskich, w tym również dzieci. Dzięki stalinowskiej „amnestii”, w 1942 roku, wraz z armią gen. Andersa dzieci dostały się do Iranu, gdzie dochodziły do zdrowia. Rząd Polski w Londynie zaapelował do Ligi Narodów o pomoc w znalezieniu dla nich czasowego schronienia. Pomoc, jako jeden z niewielu krajów, zaoferowała Nowa Zelandia. Pomysłodawczynią akcji była hrabina Maria Wodzicka, żona polskiego konsula w Nowej Zelandii – Kazimierza Wodzickiego. Dzięki ich działaniom oraz wsparciu nowozelandzkiego premiera Petera Frasera, idea doczekała się realizacji.
W ten właśnie sposób grupa 733 polskich dzieci oraz 105 osób polskiego personelu opiekuńczego przybyła 31 października 1944 roku na pokładzie amerykańskiego okrętu wojennego USS General Randall, do Wellington, a następnie do ośrodka dla polskich dzieci koło miasteczka Pahiatua. Pierwotnie miały pozostać tam do zakończenia wojny. Ustalenia jałtańskie i wejście Polski do sowieckiej strefy wpływów przekreślało ich plany i marzenia. Większość została w dalekim kraju znacznie dłużej. W wielu wypadkach na zawsze.
Sam obóz funkcjonował do 1949 roku, po czym jego wychowankowie rozjechali się po Nowej Zelandii.
W dniach 1–2 listopada 2014 roku w Wellington hucznie obchodzono 70. rocznicę przybycia dzieci z Pahiatua do Nowej Zelandii. W stołecznym porcie odsłonięto również pamiątkową tablicę przypominającą tamte wydarzenia.
Komentarze obsługiwane przez CComment